12 grudnia 2024
Czyli jak odpowiadać (ambitnym) dorosłym na trudne pytania językowe, jak skutecznie „zarządzić” rodzicami swoich uczniów, a także jak zrewidować niektóre poglądy własne na ważne kwestie pedagogiczne – artykuł autorstwa dra Grzegorza Śpiewaka, ambasadora metody Teddy Eddie.
Rodzic: Kiedy pytam moje dziecko, co było dziś w szkole na angielskim, mówi, że „Nic” albo że „Nie pamięta”. Ta jego nauczycielka najwyraźniej marnuje czas, prawda?
Anglista: NIEPRAWDA!
Oczywiście nauczycielce angielskiego może zdarzyć się słabszy, mniej skuteczny dzień – tak jak sprzedawcy samochodów, doradcy kredytowemu, prawnikowi czy lekarzowi.
Ale nie o słabszy dzień tu chodzi, lecz o to, że gdy mama czy tata pytają dziecko, co pamięta z lekcji angielskiego, to tak naprawdę chcieliby, żeby syn lub córka „wystrzelili” jakimś bon motem, albo jeszcze lepiej, żeby zareagowali pełną, poprawną i płynną odpowiedzią.
I najlepiej, żeby i ta wypowiedź była po angielsku, prawda?
A w ogóle, tak w głębi duszy, to mama i tata czekają na zwrot z inwestycji, jaką jest posyłanie dziecka na angielski, często na dodatkowo płatne lekcje, a także kupowanie polsko-angielskich słowniczków obrazowych, gier edukacyjnych i filmów w oryginalnej wersji językowej.
A co dostają w zamian? „Nie pamiętam”, „Nie wiem”, albo w najlepszym razie kilka nazw kolorów, liczebników, może nazw zwierzątek czy owoców. A gdzie choćby podstawowe zwroty komunikacyjne?! No choćby ‘Can I go to the toilet?’ – gdy chce mu się siusiu przy stole, ‘Shall we buy a mars bar?’ – gdy chce mnie nakłonić na kupno ulubionego batonika, czy ‘So-so’ w odpowiedzi na moje ‘How was school today?’.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Nauczycielka angielskiego realizuje z dziećmi w klasie czy grupie program stopniowej ekspozycji na kolejne aspekty języka – grupy słownictwa i struktury gramatyczne wedle zdeterminowanego w dużym stopniu programu nauczania. W ten sposób intelektualnie przygotowuje dziecko stopniowo do czytania i słuchania ze zrozumieniem tekstów w języku obcym – i jest to bardzo ważne dla rozwoju języka obcego. Jeśli jednak idzie o spontaniczną komunikację, to niejako z natury rzeczy postępy dziecka będą mniej widoczne. I to nie wina nauczycielki! Ile minut tygodniowo ma szansę – w kilkunastoosobowej grupie rówieśników – zająć właśnie państwa dziecko, by ćwiczyć odruchy w języku obcym…?
To co, zapytają mama i tata, mam wypisać dziecko z angielskiego? Ależ nie! Z powodów podanych już powyżej. Jeśli jednak mam rację sądząc, że frustruje Państwa brak płynnych wypowiedzi dziecka w sytuacjach domowych, to oznajmiam, wbrew znanemu powiedzonku, że … Szkoła to nie drugi dom!
I to bardzo dobra wiadomość dla ambitnej Mamy i chcącego pomóc dziecku w angielskim Taty. Bo te naturalne odruchy komunikacyjne, potrzebne w sytuacjach domowych, z natury rzeczy można (i, twierdzę z przekonaniem: powinno się!) wprowadzać i ćwiczyć właśnie w domu. Bo właśnie dom, a nie szkoła, stwarza naturalne okazje, w których te naturalne wypowiedzi się pojawiają – w dowolnym języku…
Rodzic: Języka nie można nauczyć się bezboleśnie. To musi być ciężka praca, najlepiej po kolei i systematycznie. I oczywiście od podstaw. Prawda?
Anglista: NIEPRAWDA!
A przynajmniej: nie do końca prawda. Wezwanie do systematycznej nauki trudno wprawdzie zganić, znam nawet kilku takich, którzy naprawdę z werwą zabierają się do nauki angielskiego czy innego języka obcego w ramach każdych postanowień noworocznych. I zaczynają od zakupu kolejnego samouczka, repetytorium gramatycznego, ewentualnie kolejnego kursu na CD, DVD czy w Internecie. Ogromna większość tych szczytnych skądinąd zamiarów pali na panewce, książki i płyty obrastają kurzem, a w człowieku rośnie poczucie frustracji i zawiedzionych nadziei. Dobrze to znamy…
Problem tkwi w tym „ugruntowywaniu podstaw języka”. W praktyce oznacza to zazwyczaj próby pamięciowego opanowania kolejnych reguł gramatycznych i licznych wyjątków, a następnie żmudnego wykonywania serii ćwiczeń w tej czy innej formie. Co w tym złego? Na pozór nic, tyle że zapału wystarcza na ogół na nie więcej niż kilka tygodni co najwyżej. A dlaczego? W dużej części dlatego, że czujemy niemożliwy wręcz do pokonania dystans między odmianą czasownika ‘to be’ w kolejnych czasach a powiedzeniem czegoś sensownego i skutecznego po angielsku wtedy, gdy akurat jest okazja.
Poza tym naprawdę rzadko się zdarza obecnie spotkać dorosłego człowieka, który tych obezwładniająco nudnych ćwiczeń gramatycznych kiedyś już nie próbował robić i który nie widział nigdy form am/ is /are/ were/ was w tym czy innym kontekście. Innymi słowy, prawdziwych początkujących w przypadku języka angielskiego jest naprawdę niewielu! Większość z tych, którzy po raz kolejny próbują porządnie zabrać się wreszcie za angielski, to nie ludzie, którzy nie mają żadnego pojęcia o podstawowych strukturach gramatycznych i słówkach. To raczej ci, którzy „mają lęk przed mówieniem”, ludzie z blokadą, lękiem przed użyciem języka. Mówiąc brutalnie, to ofiary źle pojętego perfekcjonizmu, postawy „szklanki do połowy pustej”, czyli przekonania, że lepiej się w ogóle nie odzywać, jeśli miałoby się popełnić błąd językowy. Bo to przecież nie wypada, może nawet wstyd…
Otóż wypada! I nie żaden wstyd, lecz naprawdę szkodliwe założenie. Próbuje z nim walczyć od ponad dekady Rada Europy w projekcie Common European Framework (popularnie nazywanym w skrócie „CEF”), podkreślając wagę i wartość tzw. „kompetencji cząstkowej”. W wielkim uproszczeniu to wezwanie, by przede wszystkim mówić i się nie bać. Bo jeśli strach przed popełnieniem błędu zaciska ci gardło i nie pozwala powiedzieć słowa po angielsku na ulicy, w hotelu, w firmie czy w pubie, to, zamiast podejmować ryzyko skazujesz się z góry na porażkę, bo po prostu nawet nie próbujesz! I kolejna świetna okazja ulatuje.
Już słyszę: „ale przecież ja na pewno zrobię błąd, zapomnę o końcówce albo o przedimku”. I co z tego ?? Warto uświadomić sobie jedno: jeśli nasz rozmówca nie jest akurat nauczycielem angielskiego, to on lub ona wcale nie słucha tego jak mówimy, tylko co mówimy, próbuje przede wszystkim się dogadać. Sukces w użyciu języka obcego poza klasą językową nie opiera się na perfekcji, lecz skuteczności. I wygrywa ten, kto, zamiast się bać, próbuje, a jeśli trzeba mieszać wszystkie znane mu w większym lub mniejszym stopniu języki obce, bo liczy, że któraś próba wreszcie zakończy się sukcesem, czyli np. uzyskaniem informacji, w którą stronę skręcić, ile kosztuje danie główne, albo że pokój został zarezerwowany na kolejną dobę.
I jeszcze jedna istotna kwestia. Według ostrożnych szacunków liczba użytkowników angielszczyzny na świecie osiągnęła prawie 2 miliardy, z czego tylko ok. 400 milionów to tzw. native speakerzy (Brytyjczycy, Amerykanie, Australijczycy i inni rodzimi użytkownicy). Czyli na jednego „native’a” przypada … czterech nierodzimych użytkowników. Mówiąc jeszcze inaczej: użytkownicy rodzimi są w zdecydowanej mniejszości! Świat mówi po angielsku wiec angielski staje się na naszych oczach (i w naszych uszach) językiem światowym. A to oznacza, że dramatycznie rosną akcje skuteczności, a na łeb na szyję leci kurs poprawności…
Cała sztuka w tym, by nauczyć się próbować mówić i dostrzegać sukces, u siebie i innych. Mówiąc raz jeszcze językiem projektu Common European Framework, każdy akt użycia języka obcego to akt uczenia się go. I na odwrót, każde prawdziwe uczenie się odbywa się poprzez akty użycia, czyli poprzez próby komunikacji. Wkuwanie list czasowników nieregularnych i zasad użycia przedimka „the” niewiele tu pomoże. A zatem, odpowiadając na pytanie „to be or not to be?” mówimy oczywiście „NOT to be!” a zamiast tego „to DO!”.
Rodzic: Nie jestem po filologii i w ogóle nie mam kwalifikacji do nauczania, więc pewnie nie powinienem wtrącać się nauczycielce i próbować pomagać mojemu dziecku w angielskim, prawda?
Anglista: NIEPRAWDA!
O ile nie będziecie, droga Mamo i ambitny Tato, próbowali wyręczać nauczyciela. Czym to się kończy, świetnie pokazał kultowy „Dzień Świra”… Jeśli ktoś nie widział lub zapomniał, polecam kluczową dla nas – domowych pedagogów – scenę, w której Tata, polonista z wykształcenia i anglista z ambicji, terroryzuje dorosłego bądź co bądź syna odmianą czasownika ‘be’…
A zatem: ‘to be or not to be?’. Otóż, moim zdaniem, “NOT to be” !! A, mówiąc poważnie, nie próbujmy nawet tego rodzaju „odpytywanek” z naszym własnym dzieckiem! To ostatnia rzecz, która mu pomoże.
A czy coś pomoże, w takim razie? A tak: uświadomienie sobie, że dom to nie druga szkoła! Czyli że rolą mamy czy taty nie jest bycie nauczycielem na część etatu – często nauczycielem-hobbystą, bez koniecznych kwalifikacji. A nawet jeśli z kwalifikacjami, to i tak nie powinno się próbować być nauczycielem swojego własnego dziecka.
Co zatem może robić mama czy tata? To co robią świetnie instynktownie: być mamą i tatą. Czyli pomagać dziecku się ubrać, robić mu śniadanie, dobierać kolor swetra, odwozić do szkoły, bawić się na dywanie, układać do snu.
I w takich właśnie, typowo domowych okazjach, można pokusić się o stopniowe wprowadzanie odruchów językowych po angielsku, na wzór tych, które już mamy po polsku.
Pomysł w zasadzie prosty. I pewnie dlatego wcale nie łatwo nań wpaść. A w dodatku, jeśli już się wpadnie, to może się okazać, że łatwiej jest nam negocjować po angielsku cenę usługi czy wartość kontraktu, niż zapytać „Daleko jeszcze?” czy „Czy chce ci się siusiu”… I nic w tym dziwnego, bo język domu to swego rodzaju „język branżowy”, z charakterystycznymi strukturami i słownictwem.
I można go skutecznie wprowadzać dosłownie przy każdej domowej okazji, o ile naprawdę da się dziecku przekonujący powód do podejmowania takiego wysiłku. Jakąś odpowiednio nęcącą „marchewkę”. Bo przecież, jak mówią Anglicy, „Everybody needs a carrot”. I dzieci, i my dorośli.
Rodzic: Mój angielski jest, jak to mówią „komunikacyjny”: daję sobie radę po angielsku w pracy i na wakacjach zagranicą, ale oczywiście robię mnóstwo błędów gramatycznych. Mój akcent też jest daleki od wymowy królowej. Więc chyba nie byłbym dobrym wzorcem dla mojego dziecka, prawda?
Anglista: NIEPRAWDA!
Mama i Tata to nie nauczyciele swojego dziecka na część etatu, lecz użytkownicy angielskiego. A takich użytkowników jest obecnie na świecie ponad 1,5 miliarda. I każdy z nich mówi po angielsku na swój własny sposób. ‘Your accent is you!’ – jak powiedział ktoś mądry.
O ile oczywiście wymowa czy inne indywidualne cechy składni czy fleksji nie przeszkadzają mówiącym we wzajemnym zrozumieniu się. Bo w globalizującym się świecie mówiącym po angielsku właśnie o skuteczność komunikacyjną powinniśmy zabiegać, a nie o (z góry zresztą skazane na niepowodzenie) dążenie do mówienia jak angielska Królowa czy profesor z Oxfordu. Oczywiście byłoby to pewnie miłe dla ucha, ale taki efekt, nazwijmy go, estetyczny, to zdecydowanie za mało, by skłonić do miesięcy, a może lat wprawek takiego, powiedzmy, hiszpańskiego recepcjonistę i miliony mu podobnych użytkowników angielszczyzny globalnej.
Nawiasem mówiąc, ogromna większość nauczycieli języka angielskiego w Polsce i innych krajach świata to też nie native speakerzy; są łatwo rozpoznawalni po ich akcencie, doborze idiomów, czy znajomości aluzji kulturowych, dostępnych po części tylko tym, którzy na co dzień zamieszkują w kulturze jednego z krajów anglojęzycznych. I wcale nie oznacza to, że są przez to gorszymi pedagogami! Przeciwnie, kontakt z angielskim Pani w szkole, Mamy i Taty w domu i na urlopie, kolegów na zagranicznym obozie językowym, recepcjonisty w hotelu w Madrycie, czy kelnera w restauracji gdzieś we Włoszech lub w Holandii, to przykłady autentycznych doświadczeń językowych naszego dziecka. Tak czy inaczej będzie się spotykało z różnymi sposobami mówienia po angielsku, o ile tylko damy mu po temu okazję. A oswajanie z językiem obcym w rodzinnym domu to jeden z najlepszych sposobów, by język obcy stał się choć ciut mniej obcy!
Byłaby naprawdę wielka szkoda, gdyby – z chęci dążenia do językowego perfekcjonizmu – zarzucić próby mówienia w języku obcym z obawy, że możemy popełnić taki czy inny błąd. Ależ oczywiście, że popełnimy! Tylko ten, kto nie próbuje, nie myli się. A w nauce języka obcego jedno jest pewne: praktyka (i tylko ona!!) czyni mistrza. Rolą mamy i taty jest pokazać dziecku, że próbować i się pomylić to żaden wstyd, lecz właśnie najlepszy dowód, że się uczymy! Najgłupsze zaś, co można zrobić, to z pobudek perfekcjonistycznych ciągle wątpić w swoje możliwości językowe i uparcie wracać do tzw. „podstaw gramatycznych” i odmiany czasownika ‘to be’.